Mon, 11 Września 2017, 09:42:43
Dzień dobry Forumowiczom,
jeżeli ten temat był już poruszany, bardzo prosiłabym o przekierowanie mnie na odpowiedni wątek, bo nie udało mi się go znaleźć poprzez wyszukiwanie.
Pokrótce moja historia: w 10tc zaczęłam krwawić, zgłosiłam się z tym do ginekologa prywatnego gdzie stwierdzono, że dziecko nie ma tętna i zatrzymało się w rozwoju na 8tc. Ginekolog wysłał mnie do szpitala na potwierdzenie diagnozy i następne kroki. W szpitalu diagnozę potwierdzono i zalecono przyjęcie tabletek obkurczających macicę opisano również jak zachowa się moje ciało, jak będzie bolało itp. oraz zaproszone na kontrolę po 3 dniach i stawienie się na izbie. Wysłano mnie od razu po przyjęciu tabletek w szpitalu do domu. W zasadzie od samej diagnozy do przyjęcia tabletek minęło 15 min, a mój organizm zareagował bardzo gwałtownie bólem już po 10 min, co trwało przez następne 3 dni w domu. Nie wspomniano jednak o tym, że z mojego ciała tak naprawdę "wypadnie" zarodek i że jeżeli chcę dochodzić jakichkolwiek następnych kroków, to powinnam zachować ten materiał do badań - żaden lekarz nawet o tym nie wspomniał, a ja w ogólnym szoku i otumanieniu lekami nie zachowałam tego "jajeczka", które wpadło do toalety.
W międzyczasie, gdy szok minął i ból zelżał, zerknęłam do internetu, żeby sprawdzić jakie są następne kroki i tutaj dowiedziałam się, że przysługują mi prawa i świadczenia. Gdy stawiłam się na kontroli w szpitalu potwierdzono, że wszystko się ładnie "wyczyściło" i przeszłam poronienie w domu bez powikłań. Poprosiłam o jakiekolwiek dokumenty stwierdzające, że dziecko urodziło się martwe i dostałam tylko ostry komentarz, że "teraz to już jest za późno" i cały komentarz o brakującym materiale genetycznym. Nie dostałam nawet podstawowej karty dziecka zmarłego uprawniającej do pochówku (bo nie było materiału). Po moich pytaniach, czy samo USG przed poronieniem + USG puste po poronieniu i podpisany dokument o przyjęciu tabletek w ogóle coś znaczy dostałam odpowiedź, że niestety nic.
Czuję się teraz oszukana - w momencie, gdy nie byłam w stanie sprawnie podejmować działań i w przeszywających bólach szukać informacji co mam robić w trakcie poronienia, żeby zachować swoje prawa, nikt z lekarzy nie zwrócił uwagi na poinformowanie mnie o materiale genetycznym, wysłano mnie do domu, żeby niejako pozbyć się odpowiedzialności za zachowanie i przekazanie do badań materiału po stronie szpitala.
Czy istnieje jakakolwiek opcja, żeby odnieść się do tego przypadku w dyskusjach ze szpitalem? Czuję, że jestem na przegranej pozycji tylko dlatego, że nie przyjęto mnie do szpitala decyzją ginekologa na izbie.
Będę wdzięczna za pomoc i ocenę sytuacji.
Pozdrawiam serdecznie,
Marta
jeżeli ten temat był już poruszany, bardzo prosiłabym o przekierowanie mnie na odpowiedni wątek, bo nie udało mi się go znaleźć poprzez wyszukiwanie.
Pokrótce moja historia: w 10tc zaczęłam krwawić, zgłosiłam się z tym do ginekologa prywatnego gdzie stwierdzono, że dziecko nie ma tętna i zatrzymało się w rozwoju na 8tc. Ginekolog wysłał mnie do szpitala na potwierdzenie diagnozy i następne kroki. W szpitalu diagnozę potwierdzono i zalecono przyjęcie tabletek obkurczających macicę opisano również jak zachowa się moje ciało, jak będzie bolało itp. oraz zaproszone na kontrolę po 3 dniach i stawienie się na izbie. Wysłano mnie od razu po przyjęciu tabletek w szpitalu do domu. W zasadzie od samej diagnozy do przyjęcia tabletek minęło 15 min, a mój organizm zareagował bardzo gwałtownie bólem już po 10 min, co trwało przez następne 3 dni w domu. Nie wspomniano jednak o tym, że z mojego ciała tak naprawdę "wypadnie" zarodek i że jeżeli chcę dochodzić jakichkolwiek następnych kroków, to powinnam zachować ten materiał do badań - żaden lekarz nawet o tym nie wspomniał, a ja w ogólnym szoku i otumanieniu lekami nie zachowałam tego "jajeczka", które wpadło do toalety.
W międzyczasie, gdy szok minął i ból zelżał, zerknęłam do internetu, żeby sprawdzić jakie są następne kroki i tutaj dowiedziałam się, że przysługują mi prawa i świadczenia. Gdy stawiłam się na kontroli w szpitalu potwierdzono, że wszystko się ładnie "wyczyściło" i przeszłam poronienie w domu bez powikłań. Poprosiłam o jakiekolwiek dokumenty stwierdzające, że dziecko urodziło się martwe i dostałam tylko ostry komentarz, że "teraz to już jest za późno" i cały komentarz o brakującym materiale genetycznym. Nie dostałam nawet podstawowej karty dziecka zmarłego uprawniającej do pochówku (bo nie było materiału). Po moich pytaniach, czy samo USG przed poronieniem + USG puste po poronieniu i podpisany dokument o przyjęciu tabletek w ogóle coś znaczy dostałam odpowiedź, że niestety nic.
Czuję się teraz oszukana - w momencie, gdy nie byłam w stanie sprawnie podejmować działań i w przeszywających bólach szukać informacji co mam robić w trakcie poronienia, żeby zachować swoje prawa, nikt z lekarzy nie zwrócił uwagi na poinformowanie mnie o materiale genetycznym, wysłano mnie do domu, żeby niejako pozbyć się odpowiedzialności za zachowanie i przekazanie do badań materiału po stronie szpitala.
Czy istnieje jakakolwiek opcja, żeby odnieść się do tego przypadku w dyskusjach ze szpitalem? Czuję, że jestem na przegranej pozycji tylko dlatego, że nie przyjęto mnie do szpitala decyzją ginekologa na izbie.
Będę wdzięczna za pomoc i ocenę sytuacji.
Pozdrawiam serdecznie,
Marta